𝗣𝗿𝗶𝗺𝗮 𝗹𝗮 𝗺𝘂𝘀𝗶𝗰𝗮, 𝗰𝘇𝘆𝗹𝗶 𝗱𝗹𝗮𝗰𝘇𝗲𝗴𝗼 𝗘𝗻𝗻𝗶𝗼 𝘄𝘆𝗴𝗿𝗮ł 𝘇 𝗮𝘂𝘁𝗼𝗯𝘂𝘀𝗲𝗺

Dzięki Wydawnictwu Mando, wydawcy autobiografii Ennio Morricone, wybrałem się wczoraj do Cinema City obejrzeć dokument „Ennio” autorstwa Giuseppe Tornatore. Nie jest to jednak post sponsorowany, więc spokojnie możecie czytać dalej.

Czy jest tam o tym co lubił jeść na śniadanie? Nie? To chwała Bogu. Przekonał mnie Pan, już jestem w kinie – wyznał dziś szczerze mój zajawiony na punkcie partytur uczeń.
Też nie mogę w to uwierzyć, ale to prawda. Ten niemal trzygodzinny film jest wyłącznie o muzyce i jej relacjach z obrazem! Sam przyznam, postanowiłem przed seansem, że jeśli będzie się zanadto przeciągało, to daruje sobie ostatnie kilkanaście minut, żeby zdążyć na ostatni autobus do domu. Po paru pierwszych minutach wiedziałem jednak, że autobus autobusem, ale ja muszę obejrzeć to do końca.
Partytura, fuga, ricercar, kontrapunkt, dysonanse, dodekafonia. To się nie sprzeda, kogo to obchodzi?! – to słyszałem nieustannie jak mantrę w gazetach, w których zaczynałem swoją przygodę z pisaniem. A jednak pełna sala żywo reagującej widowni – i to ludzie doskonale znający jego muzykę, którzy przyszli do kina na niekomercyjny film, pod koniec lipca, mimo afrykańskich upałów.
Od pierwszych sekund Tornatore sprawia, że trudno oderwać wzrok od ekranu. Sceny kiedy Ennio rozpoczyna codzienną gimnastykę na podłodze, a następnie dyryguje w swoim cudownie zagraconym, pełnym partytur, książek i płyt salonie, są warte wszystkiego. Reżyser pokazuje człowieka niezwykle skromnego i pracowitego, nie zawsze docenionego, niekiedy wręcz niepewnego swojej wartości, który łatwo się wzrusza. I mimo faktu, że z łatwością zapełniał areny i stadiony, pozostał sobą do końca życia. Poznajemy człowieka, który całe życie pragnął przekonać akademickie środowisko muzyczne, że to, co robi, nie jest chałturą za kasę…
Choć to muzyka gra tu bezsprzecznie główną rolę, z rozmów o muzyce udaje się reżyserowi przemycić garść cennych informacji dotyczących trudnych relacji z ojcem-trębaczem czy mistrzem kompozycji Goffredo Petrassim, a także ukazać chwytającą za serce więź z ukochaną żoną Marią.
Jednak mimo kilkudziesięciu wspaniałych rozmówców w rodzaju Bertolucciego, Clinta Eastwooda, córki Sergia Leone Raffaelli, Pata Metheny’ego, Joan Baez, , a także kolegów po fachu jak Hans Zimmer, Nicola Piovani, John Williams, Mychael Danna czy Alessandro de Rosa (współautor biografii Morricone), gwiazd takich jak Clint Eastwood, Quincy Jones, Tarantino czy Bruce Springsteen, nie mamy wrażenia, że oglądamy występ gadających głów. Jednym z najbardziej wzruszających momentów jest zaś wypowiedź komponującego kolegi – „akademika”, nieżyjącego już Borisa Poreny, który po latach wysłał do Ennia list z przeprosinami. Jednak nie oglądałoby się tego wszystkiego tak dobrze, gdyby nie świetny montaż.
To zaś, jak gestykulując, zawieszając głos czy znacząco spoglądając w kamerę Morricone opowiada o tworzeniu muzyki jest po prostu fascynujące. Opowieści o roli logiki w procesie komponowania, o splatających się motywach, rozwijających się melodiach, powstającej instrumentacji czy w końcu dekonstrukcji poszczególnych scen słucha się naprawdę z zapartym tchem. Jak widać można o muzyce opowiadać, trzeba tylko wiedzieć jak i mieć od kogoś zielone światło. Z jednej strony „Ennio” to gotowy podręcznik do pisania muzyki filmowej, z drugiej zaś lekcja pokory dla wszystkich reżyserów.
Porównanie Morricone nut do materiałów budowlanych jest niezwykle trafna, podobnie jak wypowiedź któregoś z kompozytorów, że „Morricone układając te cegiełki budował swoje katedry”.
Tornatore nie ukrywa podziwu dla swego Mistrza i dobrze. To, co przebija w obrazie autora "Cinema paradiso", to właśnie bezgraniczna miłość do kina, ale i obecnej na ekranie, prezentowanej w kinie muzyki. Bo jak mówi Morricone – najlepsza muzyka w filmie to taka, która sama w sobie ma również sens. Idźcie na Ennia!

PS. Tekst ten dedykuję niejakiemu Łukaszowi Grzymisławskiemu, w 2015 roku szefowi działu kultury w Wyborczej, który mimo ustaleń i zapewnień, nie zdecydował się opublikować wówczas niezwykle ważnego dla mnie wywiadu z Morricone w papierowym wydaniu dziennika. „Damy do internetu” może nie brzmiało wówczas jak wyrok, ale na pewno nie wiązało się z dodatkowym wynagrodzeniem. Dziś na szczęście nie tylko zmieniły się same media, powoli zmienia się też kultura pracy i standardy w mediach rządzące. Przede wszystkim jednak to ja jestem w zupełnie innym miejscu – niezależny od durnych ludzi i decyzji. Publikuję co chcę, kiedy chcę, na szczęście.
👉 A jakbyście chcieli, to wywiad z Mistrzem wciąż jeszcze dostępny tutaj, warto przeczytać zanim skasują na dobre: https://wyborcza.pl/7,76842,17395369,ennio-morricone...

Komentarze

Popularne posty

Lubię to!