Simone Kermes. Outsiderka z punkową duszą [ROZMOWA]

Simone Kermes: Nie zawsze tak było, ale zgadza się – dziś robię to sama. Nie mam też menedżera. Czasami tęsknię jednak za czasami, kiedy tego nie było i wszystko było jakby prostsze. Dziś sama tworzę swój świat i wybieram, co jest dla mnie dobre. Nie godzę się już na żadne artystyczne kompromisy. To był powód, dla którego przestałam występować w operze. Zaznałam tam wiele złego, poznałam, jak obłudny jest ten świat. Doświadczenie zdobyte w teatrze operowym sprawiło, że wiedziałam, że nie chcę więcej tego powtarzać. Nigdy nie byłam osobą, która postępuje zgodnie z konwenansami. Zawsze blisko mi było do punku i kultury alternatywnej – stąd moja fryzura. Zresztą w przyszłym roku będę brać udział w punkowej operze w Berlinie. Uważam, że nikogo nie powinno się zmieniać na siłę. Artysta zdobędzie sukces tylko wtedy, kiedy pozostanie szczery wobec siebie, tego co robi i wobec innych. Nigdy nie słuchałam menedżerów, nikt mną nigdy nie kierował. Na przykład kiedy przyjęłam zaproszenie na festiwal w Jeleniej Górze [festiwal Silesia Sonans, wrzesień 2018], nie było dla mnie najważniejsze, ile zarobię, ale z kim zagram, kto będzie na widowni i czy uda mi się stworzyć coś niezwykłego. Zawsze ważne jest dla mnie, by za pośrednictwem muzyki stworzyć ze słuchaczami wyjątkowe porozumienie.

Kontakt z widownią jest dla pani tak istotny?
Zawsze staram się połączyć z ludźmi, żeby mogli poczuć te emocje, które czuję sama. Przekazuję energię i sama ją dostaję. Muzyka z jej boskim wymiarem jest moją pierwszą prawdziwą miłością. Oczywiście szukamy w życiu miłości do drugiego człowieka, ale to właśnie muzyka nigdy mnie nie opuści i będzie ze mną do końca. Pozostanie moją pierwszą i chyba ostatnią miłością.

Każdy, kto był na pani koncercie wie, że na scenie jest pani wulkanem energii, a do tego wszystkiego jest pani ekstrawagancka, czasami wręcz nieprzewidywalna.
Na początku kariery słyszałam, że to co robię, to zdecydowanie za wiele. W końcu krytycy zaakceptowali mnie taką, jaka jestem, tylko dlatego, że swoimi dokonaniami nieustannie udowadniałam, że jestem coraz lepsza. Dzięki temu że nigdy nie osiadłam na laurach, znajduję się dziś w tym miejscu.

Niemiecka prasa okrzyknęła panią Lady Gagą barokowej muzyki. Jak pani reaguje na to porównanie?
Bardzo się z niego cieszę. Wzięło się z tego, że występowałam w operze w Wiedniu, Paryżu i Nowym Jorku, miałam długie włosy i kostium, które przywodziły na myśl Lady Gagę. Najśmieszniejsze, że w sierpniu ubiegłego roku występowałam z dwoma koncertami w Wenecji i w tym samym czasie była tam Lady Gaga, która promowała swój film na weneckim festiwalu.

W pani repertuarze dominuje muzyka barokowa. Nagrywała pani wiele zrekonstruowanych bądź odnalezionych po latach arii barokowych. Jaki jest zatem pani stosunek do nurtu wykonawstwa historycznego?
Interpretuję tę muzykę na swój sposób, ale poza odpowiednią interpretacją najbardziej skupiam się na tym, co tu i teraz, wykonuję muzykę w konkretnym momencie. Mam do tego całą bazę i nieskromnie powiem, że posiadam bardzo dobrą technikę niezbędną do wykonywania tej muzyki. Osiągnęłam ją sama, ciężką pracą. Studiując w Hochschule für Musik und Theater „Felix Mendelssohn Bartholdy” w Lipsku, miałam oczywiście wspaniała panią profesor Helgę Forner, która wiele mnie nauczyła, ale żeby zdobyć tę technikę, musiałam nauczyć się jej przecież sama. Jest ona niezbędna zwłaszcza do muzyki Porpory czy Vivaldiego. Kiedy zaczynałam śpiewać Vivaldiego z Andreą Marconem, na początku bardzo się bałam. W końcu jednak sama doszłam do tego, jak mam tę muzykę wykonywać.

Współpracowała pani również z ekscentrycznym dyrygentem Teodorem Currentzisem.
To było koło 2006 roku, kiedy nie był jeszcze tak popularny jak dziś. Dokonaliśmy razem wielu nagrań z jego znakomitym zespołem musicAeterna w Operze w Nowosybirsku. To wybitny talent. Bardzo go cenię, choć dziś stał się nieco bardziej mainstreamowy niż kilka lat temu.

Pani najnowsza płyta „Mio Caro Händel” to kolejna płyta poświęcona Georgowi Friedrichowi Händlowi. Dlaczego?
To zdecydowanie mój najukochańszy kompozytor. Napisałam nawet do niego list, który umieściłam w książeczce dołączonej do płyty. Nie, nie, wszystko ze mną w porządku [śmiech]. Po prostu zrozumiałam, jak wiele analogii łączy moje życie z życiem Händla. Już jako pięciolatka wiedziałam, że chcę zostać śpiewaczką operową. To właśnie jego arię zaśpiewałam jako czternastolatka podczas koncertu bożonarodzeniowego. Od tamtego momentu wiedziałam, że jego muzyka idealnie pasuje do mojego głosu. Utworem, który wówczas wykonałam, była niemiecka aria Suse Stille, Sanfte Quelle, którą zamieściłam na najnowszej płycie. Powiem więcej – w każdym konkursie, w którym brałam udział, w każdym castingu o rolę ilekroć śpiewałam Händla, zawsze wygrywałam. To niesamowite, kiedy o tym pomyślę. Występowałam w większości jego oper i oratoriów na całym świecie – w Londynie, Nowym Jorku czy Rzymie. I to właśnie Händlowi tyle zawdzięczam.

Ma pani jakąś ulubioną Händlowską partię?
Chyba nie. Śpiewałam w Armidzie, Amadigi, La Maga Abbandonata, nie zdążyłam jednak zaśpiewać Kleopatry w operze, owszem śpiewałam tę partię podczas wykonań koncertowych, ale nigdy na scenie. Händel towarzyszy mi od początku, więc tą płytą chciałam mu w pewien sposób podziękować – stąd właśnie ten list, w którym zwracam się bezpośrednio do kompozytora. Pokusiłam się nawet o porównanie jego życia z moim. Jego ojciec zmarł, kiedy Händel miał dwanaście lat, podobnie wcześnie jak to było w moim przypadku. Ojciec nie chciał, żeby zajmował się muzyką, podobnie nie chciała tego moja rodzina. No i w końcu Händel całe życie był niezależny. Wyobrażasz sobie? Ja oczywiście też jestem niezależna, dlatego właśnie nie mam menedżera, który mówiłby mi, co mam robić.

Na płycie towarzyszy pani zespół Amici Veneziani.
To mały zespół, który udało mi się jakiś czas temu skompletować, grają w nim sami Włosi. Wszyscy są doskonali: wiolonczelista, klawesynista i wspaniały teorbista.

Po płycie „La Diva” z ariami przeznaczonymi dla primadonny Händla Franzeski Cuzzoni, nagranej z Lautten Compagney i Wolfgangiem Katschnerem, doszukiwano się z kolei porównań do tej legendarnej śpiewaczki.
Po koncercie w Nowym Jorku, na którym wykonywałam arię Laodice z opery Siroe, napisanej specjalnie dla Cuzzoni, uznano, że jestem jej reinkarnacją. Rzeczywiście napisane dla niej arie świetnie pasują do mojego głosu, podobnie dobrze czuję się w ariach przeznaczonych dla słynnego kastrata Caffarellego, który miał nieco wyższą skalę od Farinellego. Jednak jest tylko jedna osoba, która mogłaby stwierdzić, czy mój głos rzeczywiście przypomina głos Cuzzoni. Tą osobą byłby oczywiście Händel.

Podczas trasy promującej płytę „Love” z 2016 roku – z repertuarem, na który złożyły się późnorenesansowe i wczesnobarokowe utwory miłosne – na scenie towarzyszyli pani dwaj tancerze. Przyznam, że taniec współczesny w połączeniu ze śpiewanymi przez panią kompozycjami Claudia Monteverdiego, Barbary Strozzi czy Henry’ego Purcella robił piorunujące wrażenie.
To był mój własny pomysł, który wiele lat chodził mi po głowie, a który realizuję w tym projekcie już od dwóch lat. Zaprosiłam do niego dwóch bardzo młodych tancerzy. W ten sposób chciałam dać im również szansę, żeby ktoś dostrzegł ich talent.

Proszę opowiedzieć o „Metamorfozach” w berlińskim teatrze Volksbühne w ubiegłym roku. Tam również połączyła pani dwa odmienne światy…
Wystąpiłam tam w momencie, kiedy dyrektorem został Chris Dercon. W programie znalazło się dużo muzyki barokowej, ale to była podróż od renesansu do czasów współczesnych, z utworami Monteverdiego, Purcella, Bacha, Händla, Rossiniego i Bernsteina, z towarzyszeniem fortepianu, kontrabasu i perkusji. Oryginalne melodie podłożyliśmy do zupełnie nowych aranżacji. Dwóch muzyków wywodziło się ze środowiska jazzowego, a gościem specjalnym był tunezyjski skrzypek Jasser Haj Youssef, który skomponował dla mnie utwory w stylu arabskim. W Volksbühne czułam się jak w swoim naturalnym środowisku. Wiedziałam, że jestem we właściwym miejscu i zrozumiałam, że dużo lepiej pasuję do teatru niż do opery. Mam nadzieję, że będę kontynuować tę współpracę w przyszłości. A propos teatru, marzy mi się płyta z songami Kurta Weilla i piosenkami Marleny Dietrich. Doskonale czuję tę muzykę.

Ważnym elementem pani wizerunku są też ekstrawaganckie kreacje, łączące barokową stylistykę ze współczesnymi trendami. Czy moda wciąż jest ważnym elementem pani wizerunku scenicznego?
Na trasę związaną z nową płytą uszyłam specjalnie zaprojektowaną na ten cel suknię. Rzeczywiście kiedyś moda odgrywała w moich koncertach większą rolę, dziś jednak bardziej interesuje mnie prostota. Muszę być sobą i czuć się swobodnie na scenie. Ekstrawagancka byłam wiele lat temu. Tyle że dziś, kiedy chcę wystąpić na koncercie w czerni, ludzie nie są z tego pomysłu zadowoleni. Zmieniam się i znam swój styl. On musi wyrażać w pełni moją osobowość.

Są tacy, których rażą w pani występach nonszalanckie ruchy i gestykulacja, charakterystyczne dla muzyki rozrywkowej. To celowe działanie?
Wszystko, co robię, nie jest w żaden sposób wystudiowane, a wynika wyłącznie z tego, jaka jestem i jak się w danym momencie czuję. Na koncercie w Jeleniej Górze musiałam pod koniec zejść z podestu do ludzi, na środek kościoła, bo poczułam, że jestem zamknięta niczym w klatce. A ja muszę mieć przestrzeń, która daje mi wolność.

Czuje się pani diwą?
Mogę z całą stanowczością powiedzieć, że nie jestem żadną diwą. Jeżeli o coś walczę, to tylko o sztukę i wolność twórczą. Podczas sierpniowego koncertu w Wenecji w XIV-wiecznym Palazzo Ca’ Sagredo nie pozwolono nam rozłożyć na marmurowej posadzce dywanu dla moich tancerzy, którzy występują boso. Musiałam interweniować i po długich bojach wywalczyłam pozwolenie na rozłożenie dywanu. Ludzie mogli wtedy powiedzieć: „O proszę, ale diwa”, ale ja wiem, że walczyłam w słusznej sprawie. Poza tym jestem bardzo normalna.

Na koniec spytam o planowaną w roku 2019 w Berlinie operę punkową, o której wspomniała pani na początku.
To będzie opera z udziałem artystów punkowych i aktorów z Berlina, z zastosowaniem najnowszych technologii. Będę oczywiście śpiewała w swoim stylu, moim klasycznym głosem, klasyczne utwory. Nie mogę się tego doczekać. To będzie spektakl o miłości – libretto zawiera wiele podobieństw do mojego życia, aż trudno mi w to uwierzyć.

Czuje się pani outsiderką?
Zdecydowanie tak. Czułam się tak, kiedy byłam w operze. Nie chciałam być śpiewaczką, wiedząc, jak funkcjonuje ten świat. Byłam świadkiem sytuacji, o których mówi się dziś przy okazji ruchu #metoo. To kolejny problem, który również dotyczy świata operowego. Mogę powiedzieć jednak, że nie zrobiłam niczego, czego bym dzisiaj żałowała i wciąż mogę spojrzeć na siebie w lustrze. Wiem, że wszystko, co osiągnęłam, zdobyłam ciężką pracą i na końcu drogi będę mogła przyznać to z czystym sumieniem. To dla mnie najważniejsze.

Rozmawiał Mateusz Borkowski.

Simone Kermes - urodzona 1965 roku w Lipsku, niemiecka śpiewaczka, sopran dramatyczno-koloraturowy. Studiowała w klasie śpiewu Helgi Forner w Hochschule für Musik und Theater w Lipsku. Odbyła kursy mistrzowskie u takich śpiewaków jak Elisabeth Schwarzkopf, Barbara Schlick, Jessica Cash i Dietrich Fischer-Dieskau. W 1993 wzięła udział w konkursie Mendelssohna w Berlinie, a w 1996 została nagrodzona na konkursie Bachowskim w Lipsku. W jej repertuarze znajdują się takie partie operowe jak Gilda w Rigoletcie, Alcina w Alcinie, Łucja w Łucji z Lammermooru, Eurydyka w Orfeuszu i Eurydyce, Konstancja w Uprowadzeniu z seraju, Fiordiligi w Così fan tutte czy Szaleństwo (La Folie) w Platée. W 2003 otrzymała nagrodę roku Niemieckiej Krytyki Muzycznej, w 2011 – Echo Klassik w kategorii „Śpiewaczka Roku”. Najnowsza płyta artystki Mio Caro Händel ukazała się 8 lutego 2019 roku nakładem Sony Classical.

Rozmowa ukazała się w "Ruchu Muzycznym", nr 01/2019.
http://www.ruchmuzyczny.art.pl/index.php/tematy/rozmowy/2844-outsiderka-z-punkowa-dusza

Komentarze

Popularne posty

Lubię to!