Opera Rara. Teatr gestów i symboli. I mała polemika


Jak ostrzec tych
którzy podzielili już świat
na czarne i białe
którzy już wpakowali do piekieł
potępionych rozpoznając
ich po kolorze
lepiej od samego Pana Boga

Anna Kamieńska, Rozterka Kasandry (fragment)

 Cassandra & Just | fot. Klaudyna Schubert // klaudynaschubert.eu

Przyznam, że bardzo czekałem na tę trzecią już edycję festiwalu Opera Rara. Z wielu względów. Mimo moich zastrzeżeń, z którymi można się zgadzać lub nie (dyskusyjny jest choćby dobór niektórych autorów w książce programowej), muszę przyznać, że to wydarzenie, które stało się dla mnie synonimem artystycznej odwagi. Jedne projekty się udają, inny nie, jednak nie można odmówić krakowskiemu festiwalowi tego, że jest miejscem artystycznych poszukiwań, platformą twórczej wolności i podejmowania ryzyka. A wiadomo, że w sztuce ryzykować należy. Opera Rara w obecnej formule jest dla mnie z jednej strony kontynuacją cenionego cyklu prezentującego zapomniane barokowe opery –linii  stworzonej i nakreślonej z powodzeniem przez Filipa Berkowicza, z drugiej zaś twórczych eksploracji, z których słynie Capella Cracoviensis. Jak na razie, a widziałem dwie produkcje, jestem spokojny i zadowolony. Ale będzie również i gorzko, bo muszę przy tej okazji wspomnieć o jednej ważnej kwestii. Nie podzielam bowiem zupełnie poglądu niewątpliwie sprawnego retorycznie Pawła Szczepanika z KBF (współorganizatora wydarzenia), który w filmiku promującym festiwal na Facebooku https://www.facebook.com/OperaRara/videos/2530380487245379/ z charakterystyczną dla siebie nonszalancją, określił poprzednią formułę koncertowych prezentacji dzieł operowych mianem „puszczania całych oper”, które były „nudne jak flaki z olejem”. Pewne bon moty, owszem, są atrakcyjne medialnie, ale uważam, że są jakieś granice promocji i choćby z szacunku do melomanów nie wypada by reprezentujący miejską instytucję kultury w tak lekceważący sposób odnosił się do wieloletniego dorobku marki Opera Rara. To jednak nie koniec, zdecydowanie nie podzielam również poglądu Doroty Szwarcman, która na swoim blogu krytycznie odniosła się zarówno do inscenizacji opery Rameau, jak i inscenizacji Cassandra & Just autorstwa Tomasza Cyza. https://szwarcman.blog.polityka.pl/2019/02/01/koszmar-w-cricotece/
Zacznę od tej drugiej produkcji. Absolutnie nie zgadzam się z tytułowym stwierdzeniem autorki, jakoby wieczór w Cricotece był „koszmarem”. Mam wrażenie, że Pani Dorota z góry przekreśliła ten spektakl, o czym świadczy moim zdaniem chybiony zarzut, jakoby w utworze Just Davida Langa zabrakło inscenizacji. Ale po kolei. Cassandra Benedetta Marcella to nietypowa kantata dramatyczna na głos altowy  i klawesyn z 1727 roku, skomponowana do powstałego na prośbę kompozytora tekstu Antonia Contiego. Dzieło opisuje ostatnie lata wojny trojańskiej, opowiedziane z kobiecej perspektywy - tytułowej wieszczki Kasandry. Tomasz Cyz słusznie zaproponował spojrzenie na sprawę wojny oczami kobiety. Jego Kasandra jest potężna (dosłownie!) jak na mityczną wieszczkę przystało, ale jednocześnie ograniczona barokowym gorsetem i metalowym panier. W tytułowej roli wystąpił śpiewający altem Łukasz Dulewicz, który mimo niesprzyjającej akustyki Cricoteki, wyszedł z tego zadania obronną ręką. Choć jego głos ma ograniczony wolumen, to Dulewicz potrafił przekazać skrajne emocje od pewności siebie, szczęścia, przez wściekłość, żal, przerażenie i całkowitą rezygnację, czy wręcz na końcu pozbawienie godności. Był po prostu przekonujący aktorsko. Osobną kwestią jest to, jaki ogrom materiału zdołał opanować. Z kolei niekorzystnie w epizodycznej roli wypadł bas Sławomir Broś, który miał zwyczajnie problemy intonacyjne. Swoją symboliczną siłę miała za to pojawienie się kobiet jako niemych służących – kapłanek. Współczesnemu, a raczej uniwersalnemu odczytaniu barokowej kantaty sprzyjały pomysły zarówno na włączenie współczesnych wierszy (m.in. „Rozterka Kasandry” Anny Kamieńskiej), które były wyświetlane na ścianie, a także na ascetyczne, trochę sterylne otoczenie, które tworzyły leżące na scenie puste plastikowe butelki. Po ostatnich nutach „Kasandry”, przechodząc przez wspomniane butelki, publiczność została pokierowana do foyer Cricoteki, gdzie rozegrała się druga część spektaklu, dla mnie najmocniejsza i zarazem najbardziej poruszająca. Minimalistyczny, chóralny Just Davida Langa, znany z głośnej i pięknej wizualnie „Młodości” Paola Sorrentino, zyskał zaskakujący wydźwięk. Cztery sopranistki: Katarzyna Guran, Zuzanna Hwang, Magdalena Łukawska i Joanna Stawarska oraz dwa alty: Dorota Dwojak-Tlałka i Agata Flondro, niczym greckie boginie – pramatki, zaśpiewały manifest życia, miłości. Feministyczny, organiczny i pełen uczuć. Współczesna Pieśń o ziemi. Tomaszowi Cyzowi udało się stworzyć piękny w swej delikatności, niezwykle emocjonalny i poruszający spektakl, którym potrafił dotknąć najczulsze struny mojej duszy. Brawo!

Sobotni wieczór z operą Rameau, choć nie tak poruszający, bo dotykający zupełnie innych rejestrów, również zaliczam do udanych. Sukces Hippolite et Aricie to zasługa z jednej strony spójnej koncepcji izraelskiego reżysera Sjarona Minailo, z drugiej zaś wykonawców, ze wspaniałym i wszechstronnym Chórem Capelli Cracoviensis na czele. Podobała mi się symboliczna scenografia, z tworzącą centrum białą ceglaną ścianą, oświetlenie (Maarten Warmerdam) i ponadczasowe kostiumy, które dopełniały drobiazgowa charakteryzacja (Artystyczna Alternatywa Szkoła wizażu i stylizacji), ciekawe fryzury (Bartek Kamiński) i dbałość o detale, jak np. cudowna tiara Diany, przywołująca postać Cesarzowej z „Niekończącej się opowieści”. Niezwykle istotną rolę w spektaklu pełniła choreografia autorstwa Eryka Makohona. To dzięki niemu chór pięknie się poruszał, niemalże „płynąc” po scenie, ale też wszyscy artyści pięknie gestykulowali, co miało wartość zarówno estetyczną, jak i symboliczną. Wszystkie te zabiegi idealnie współgrały z muzyką Rameau - elegancką, wyrafinowaną i przypominającą o całym dworskim ceremoniale. Z solistów najsilniej wypadli austriacka mezzosopranistka Michaela Sellinger, która stworzyła pełnokrwistą Fedrę i bas-baryton Jerzy Butryn jako Tezeusz. Podobały mi się także dobre wokalnie Michalina Bienkiewicz (Chasseresse) oraz Sylwia Olszyńska, która jako Diana zachwyciła w finałowej arii „słowiczej” z koncertującym fletem traverso (wspaniała Dominika Staszkiewicz). Szkoda, że nie podano kto śpiewał Hipolita, najprawdopodobniej był to Eamon Mulhall, którego chwilami zbytnio przykrywała orkiestra. Drobną, choć przykuwającą uwagę rolę udało się stworzyć również Annie Zawiszy (Le Grande Pretresse). Nad całością wykonania czuwał charyzmatyczny i niezwykle zaangażowany w muzyczną materią znakomity klawesynista Marek Toporowski, który wspaniale poprowadził Orkiestrę Festiwalową Kraków, w której większą część stanowili artyści Capelli Cracoviensis. Przy tej okazji wspomnieć muszę choćby o udziale w sekcji continuo znakomitego lutnisty/teorbisty Jana Čižmářa. No i wspomniany na początku chór. Wspaniale wypadły sceny z udziałem świetnego wokalnie i aktorsko zespołu, który efektownie i z gracją prezentował bogate w symbolikę gesty (np. scena z papierosami). Koniec końców z „Hipolita i Arycji” wyszedł bardzo udany teatr gestów i symboli.
Mateusz Borkowski

Komentarze

Popularne posty

Lubię to!