ACTUS HUMANUS NATIVITAS 2018. Dobre powietrze w parze z włoską muzyką
To już dziesiąty Actus Humanus, mój raptem drugi, ale miejmy
nadzieję nie ostatni. I prawdą jest to, co powtarzają zgodnie tutaj wszyscy - atmosfera
towarzysząca temu festiwalowi jest niezwykła. Także dlatego, że niezmiernie
miło jest być przyjaznym gronie ludzi, w którym to co łączy, to zamiłowanie do
takiej, a nie innej muzyki i szacunek – do słuchaczy, artystów i samych siebie.
Ostatnio pisałem o Verracinim, który napisał swe Sonaty
akademickie jako hołd Arcangelo Corellemu i sonatom z jego słynnego op. 5. To
nie naiwny zachwyt dyletanta, ale niezmiennie fascynuje mnie to jak pochodzący
z Italii kompozytorzy-skrzypkowie XVII i XVIII stulecia odwoływali się do dorobku
swych kolegów, wpływając w ten sposób na kształt i ciągłość włoskiej szkoły
skrzypcowej, ale i ciągłość ludzkiej myśli. Swym zbiorem z sonatami da chiesa i da camera nieźle mówiąc brzydko nie tylko zamieszał, zapisując się
w historii tego gatunku, ale właśnie wpłynął na swych następców.
W pięknej Sali Mieszczańskiej ubiegłoroczną prezentację
utworów z „piątki” Corellego doprowadzili do końca Grzegorz Lalek i Lilianna
Stawarz, którzy wykonali tym razem sześć sonat kościelnych. Słuchanie tego duetu było
czystą rozkoszą. Artyści wydobyli z corelliańskich sonat mnóstwo tkwiących w
nich kolorów, także tych intensywnych i wykonawczych smaczków, zachwycając
płynnością gry i idealną komunikacją. Nie bez powodu „muzyka mową dźwięków”. W
tym wspólnym muzykowaniu było wiele zrozumienia, ale i radości. Przyjemnie było
obserwować ich zatopione w morzu muzyki twarze. Co zaś do wspomnianych
wcześniej wpływów i inspiracji, dowodem na silną obecność muzyki Corellego także
poza kontynentem była zagrana na bis przeróbką jego sonaty autorstwa szkockiego
kompozytora-skrzypka Williama McGibbona.
Były czasy, że aby posłuchać w Krakowie Fabia Biondiego i
jego wspaniałej Europy Galante wystarczyło poczekać albo na Wielkanoc, albo na
któryś z koncertów prestiżowego cyklu Opera Rara. Jako publiczność byliśmy w
Krakowie rozpieszczeni, niektórzy tego nie doceniali, byli też tacy co nawet
marudzili, że za często. No to dziś, aby posłuchać bezpretensjonalnych Włochów
trzeba pojechać albo do Warszawy, albo właśnie do Gdańska. Ale w sumie to dobrze,
bo powietrze na Wybrzeżu zdecydowanie lepsze, atmosfera wspaniała, a przy tym
wszystkim zostaje jeszcze szansa na chwilę dla siebie, przemyślenia i nabranie
perspektywy. A Biondi daje swą chwilami nonszalancką grą radość i sprawia, że
czy chcemy czy nie, ale uśmiechamy się. Uśmiechałem się więc słuchając muzyki
tworzonej dla weneckich ospedali –
autorstwa Galuppiego, Porpory, Hassego czy samego Vivaldiego. W utworach o
tematyce maryjnej (Salve Regina i Regina coeli) solistkami były obdarzona
jasnym sopranem Monica Piccinini i dysponująca głębokim i ciemnym mezzosopranem
charakterna Martina Belli. Wiosną Piccinini bardziej przypadła mi do gustu niż
tym razem, ale czasem po prostu tak bywa. Zaskoczeniem były na pewno bisy.
Najpierw żywy Inflammatus et accensus ze słynnego Stabat
Mater Pergolesiego, a później Summa
na smyczki Arvo Pärta, w wyniku zabawnej w gruncie rzeczy pomyłki Biondiego zapowiedziana
jako utwór polskiego kompozytora. Nie pogniewałbym się, gdybyśmy również i tak
piszących kompozytorów mieli.
Okazji do dyskusji będzie wiele, bo festiwal potrwa do
niedzieli. Dziś pora na barok niemiecki.
Komentarze
Prześlij komentarz