Z szuflady: Rozmowa z Philipem Glassem





Mateusz Borkowski: Jest pan jednym z niewielu artystów, którzy nie przerwali swojej pracy zarobkowej, w momencie kiedy stali się sławni. Będąc już uznanym kompozytorem, w wieku 41 lat wciąż dorabiał pan w Nowym Jorku jako taksówkarz.

Philip Glass: Robiłem w życiu wiele rzeczy i dzięki temu wiele rzeczy umiem robić sam. Jednak moją najdłuższą pracą jest komponowanie muzyki. W moim kraju nie wspiera się w ogóle artystów. No chyba że ma się bogatych rodziców. Niektórzy ludzie mają rodziny, które ich wspierają. Miałem wspaniałych rodziców, ale nie pod tym względem (śmiech). Nigdy jednak się nie użalałem nad sobą. Pracę zarobkową zacząłem jako dwunastolatek u swojego ojca. A ty kiedy zacząłeś pracować?
...w wieku 22 lat. 

- Miałeś zatem dziesięć lat więcej dla siebie niż ja. Jesteś szczęściarzem. Kiedy już komponowałem, czułem, że nie nadaję się do pracy na uczelni. Taką drogę obiera większość kompozytorów. Uważałem, że byłoby to nie fair w stosunku do studentów, których bym uczył. To spowodowało, że imałem się różnych niezwiązanych z muzyką zajęć.
Czy minimalizm w muzyce wciąż jest żywy?
 
- Z mojego punktu widzenia minimalizm nie istnieje już od czterdziestu lat. To nie znaczy, że takiej muzyki nie tworzą wciąż różni kompozytorzy. Kiedy byłem młody, rozmawialiśmy o tym, że Debussy to wielki impresjonista. Dziś nikt już tak go nie określa. Zastanawiam się, co by Monet i Debussy o tym powiedzieli. Mam problem z tym określeniem, chociaż wiem, że wielu badaczy i krytyków ciągle stosuje termin minimalizm.

Trzy pańskie opery nie bez powodu nazywane są portretowymi. "Einstein on the Beach" będąca hołdem dla Alberta Einsteina, "Satyagraha" o Mahatmie Gandhim oraz "Akhnaten" o faraonie Echnatonie, opierają się na życiu silnych, historycznych osobowości. 

- Lubię opowieści, które posiadają centralną postać i na niej właśnie się koncentrują. Interesują mnie ludzie. A tematyka w operach odgrywa niezwykle ważną rolę.

Tworzy pan też na potrzeby filmu. W Polsce znany jest pan m.in. z muzyki do filmu "Godziny" w reż. Stephena Daldry'ego. 

- W Stanach ta ścieżka dźwiękowa również się bardzo podobała, z czego bardzo się cieszę. "Godziny" opowiadają historie trzech różnych kobiet, w dodatku w różnych czasach. Wyzwaniem dla mnie jako kompozytora było to, jak połączyć muzykę do tych historii w jedną całość. Wybrnąłem z tego w ten sposób, że każdą z opowieści podzieliłem muzycznie na trzy mniejsze. Podobne zadanie miałem w przypadku filmu "Mishima" w reż. Paula Shradera.

Film "Koyaanisqatsi" z 1982, do którego skomponował pan muzykę, był zwiastunem nadejścia ery wizualnej i społeczeństwa obrazkowego. 

- Moja muzyka tworzyła w tym filmie emocjonalną treść. Była bardzo istotna w odbiorze całości. Z powodzeniem funkcjonuje jednak bez obrazu. W tym tkwi jej siła. Rzeczywiście, dzisiejszy świat jest zupełnie inny. Technologia cyfrowa wpłynęła na to, w jaki sposób przetwarzamy nasze myśli.

Pan wydaje się oazą spokoju. To dzięki medytacjom? 

- Gdybyś podróżował do tylu miejsc w Azji co ja, też byś taki był. Poznałem wielu tubylców w Afryce, Australii czy Indiach. Zaciekawiły mnie różne aspekty ich życia, w tym także religia. Niektórzy z nich byli buddystami, taoistami, inni muzułmanami. Interesowało mnie w tych ludziach to, w jaki sposób widzą i postrzegają świat. Skończyło się na tym, że współpracowałem z nimi przy tworzeniu własnej muzyki. Podobnie sprawa wygląda w Nowym Jorku. To niesamowite, że kiedy wejdziesz w metrze do jakiegokolwiek wagonu, spotkasz 30 osób z całego świata, wierzących w różne religie, które są obywatelami tego kraju i mają takie same prawa. Cały czas mnie to pozytywnie zadziwia.

Rozmawiał Mateusz Borkowski
18 września 2014

Komentarze

Popularne posty

Lubię to!