Rozmowa z Dianą Damrau
Mateusz Borkowski: Słynie Pani zarówno z partii koloraturowych, jak i tych
przeznaczonych dla sopranów lirycznych. Które uważa Pani za bardziej
wymagające?
Diana Damrau: - Wszystko zależy od roli. Jestem i sopranem koloraturowym, i lirycznym, w
związku z tym mogę wykonywać różne partie. Role koloraturowe są pewnego
rodzaju sportem i wymagają więcej od kondycji śpiewaka. Trzeba być w
dobrej formie, nasze mięśnie muszą być rozciągnięte i zrelaksowane. Sam
zaś głos nie może być zmęczony, bo wtedy od razu to słychać. Role
liryczne zwykle napisane są w trochę niższym rejestrze i tym samym
łatwiej można je zaśpiewać. Jednak w obu przypadkach trzeba posiadać
dwie rzeczy - dobry głos i odpowiednią technikę.
Światową sławę przyniosła Pani rola Królowej Nocy z „Czarodziejskiego
fletu” Mozarta.
- W pewien sposób Królowa Nocy otwarła przede mną teatry na całym świecie. Kiedy dzieciom przybliża się świat opery, odkrywają ją przez kontakt z
bardzo niskimi dźwiękami, które śpiewa Sarastro, i wysokimi, pełnymi
energii dźwiękami Królowej Nocy. Ja po prostu kocham tę postać. Role
sopranów koloraturowych to najczęściej pełne impertynencji dziewczyny.
Królowa Nocy to zaś matka z demoniczną energią prawdziwej,
pełno-krwistej kobiety. Śpiewając zwłaszcza drugą, słynną arię staję się
tym charakterem i czuję w sobie niezwykłą energię. To rola, która
towarzyszyła mi przez wiele lat. Dziś w repertuarze mam znacznie dłuższe
i większe role i na Królową Nocy nie mam już czasu w swoim kalendarzu.
Ale wciąż jest dla mnie czymś wyjątkowym.
Czy denerwuje się Pani, śpiewając tę słynną arię? Przecież trzeba trafić
nie tylko w najwyższe dźwięki, ale i wykonać wszystko nieskazitelnie
czysto...
- Nigdy się nie bałam. Zawsze modliłam się jedynie do Mozarta. Kiedy
wiedziałam, że moje ciało i głos są w dobrej formie, miałam pewność, że
wszystko się uda i wykonam wszystkie wysokie dźwięki. To raczej kwestia
stanu umysłu, coś jak kierowanie samolotem. Trzeba radzić sobie ze swoim
instrumentem i kiedy nie ma żadnych problemów technicznych, wszystko
powinno być dobrze. Jednak najmniejsze zmęczenie od razu jest słyszalne.
Swoją najnowszą płytę „Meyerbeer. Grand Opera” poświęciła Pani Giacomo
Meyerbeerowi, który z racji żydowskiego pochodzenia był wyszydzany przez
Wagnera i nazistowski reżim. Arie z tej płyty usłyszymy również w
Krakowie.
- Wielka szkoda, że jego twórczość była przez długi czas tępiona, bo
przecież to kompozytor, który wywarł ogromny wpływ na świat muzyki,
zwłaszcza w gatunku grand opera. Mało kto wie, ale podczas premiery jego
francuskiej opery „Le prophète” („Prorok”) w 1849 r., po raz pierwszy
użyto elektrycznych świateł na scenie [red. lampy łukowej mającej
imitować światło słoneczne]. Jego monumentalne dzieła wymagają udziału
zwykle kilku basów, tenorów, mezzosopranów i sopranów, baletu i chóru, a
to dzisiaj wiąże się z ogromnymi kosztami. Aby wyprodukować tak długie
opery napotykamy więc na różne przeszkody. Sama jednak muzyka nie jest
zapomniana i nigdy nie powinna być. Jego niemieckie dzieła mają
niemiecką duszę, w końcu był niemieckim Żydem. Studiował we Włoszech u
Antonia Salieriego, gdzie nauczył się komponować jak Włosi. W jego
muzyce słychać więc zarówno korzenie włoskie, niemieckie, jak i
francuskie, jako że we Francji był prawdziwym bohaterem. I choć tacy jak
Wagner tępili jego muzykę, to sami nie byli wolni od jego wpływów. Ta
płyta, po albumach poświęconych Salieriemu i Mozartowi, to spełnienie
moich marzeń.
Nie stroni Pani też od lżejszej muzyki. Na albumie „Forever” śpiewa Pani
arie operetkowe i piosenki z filmów i musicali.
- Kocham rock’n’rolla i różne rodzaje muzyki. Trzeba zrozumieć, że
śpiewacy operowi też mogą śpiewać taką muzykę. Proszę spojrzeć na
przemysł filmowy. Po obejrzeniu „Mamma Mia!” o mało nie spadłam z
fotela, kiedy Meryl Streep śpiewała na końcu wzruszającą piosenkę. To
dla mnie artystka kompletna, obdarzona wieloma talentami. Czasami więc,
jak dostajesz szansę, żeby coś zrobić, myślisz sobie, czemu nie? Choć
nigdy zapewne nie wystąpię na Broadwayu, to przyznam, że uwielbiam te
piosenki. Mam świadomość swojego głosu i wiem, że nie mogłabym zaśpiewać
czegoś w nieprzeznaczonym dla mnie rejestrze. Ale miałam okazję
wystąpić w 60 przedstawieniach jako Eliza Doolittle w musicalu „My Fair
Lady” w Niemczech. Wiele mnie to nauczyło.
Pani mąż, Nicolas Testé, jest francuskim bas-barytonem. Czy zdarza się
Wam razem występować?
- Mamy dwójkę dzieci w wieku 4 i 6 lat i zależy nam na tym, żeby rodzina
była razem. Stąd zdarza nam się występować w jednej produkcji w tym
samym czasie. O ile to możliwe staramy się pracować w jednym mieście.
Mąż ma swoją karierę, występuje ze mną również w nowojorskiej
Metropolitan Opera i Bayerische Staatsoper w Monachium. Kiedy pracujemy
razem, trochę łatwiej nam wszystko pogodzić.
A czy przyjaźni się pani z innymi sopranistkami?
- Mam trzy albo cztery koleżanki śpiewaczki, z którymi mogę porozmawiać i
napić się kawy. W takich relacjach nie ma jednak mowy o żadnej
zazdrości, o której tak chętnie się mówi. To także kwestia tego, ilu
można mieć w życiu prawdziwych przyjaciół. Zwykle można policzyć ich na
palcach jednej ręki.
Czy ma Pani okazję zwiedzić miasto, w którym występuje, czy raczej
spędza Pani ten czas w hotelu?
- Podczas naszego tournée musimy oszczędzać energię z powodu bardzo
napiętego harmonogramu. W Krakowie będę z dziećmi. Mam nadzieję, że
będziemy mogli wybrać się na krótką i skondensowaną prywatną wycieczkę
po mieście. Teraz kiedy rozmawiamy, jestem akurat w Chile w miejscowości
Puerto Varas, gdzie przyroda wprost zapiera dech w piersiach. Jednego
dnia chcieliśmy zobaczyć wulkany, ale padało i nie udało się. Dziś jest
dobra pogoda, ale mamy z kolei próbę. Na szczęście z pokoju hotelowego
mogę oglądać te piękne wulkany.
Lubi Pani te ciągłe podróże?
- Za to też właśnie kocham swój zawód. Przed Chile mieszkałam miesiąc w
Los Angeles, gdzie mogłam doświadczyć tego, jak żyją tam ludzie na co
dzień, łącznie z nieustannym staniem w korkach. Czasami czuję się,
jakbym żyła kilkoma życiami. Dzięki podróżom poznajemy i uczymy się
innych kultur i różnych aspektów człowieczeństwa. To bardzo poszerza
horyzonty. Swoją pracą zaś robimy coś dobrego. Dostarczamy emocji,
rozprzestrzeniamy piękno i łączymy ludzi. Dzięki naszej muzyce mogą
zapomnieć o problemach, zrelaksować się i odkryć inne rejony duszy.
Bardzo mnie to cieszy!
Rozmawiał Mateusz Borkowski
Wywiad ukazał się 28 kwietnia 2017 roku w "Dzienniku Polskim".
https://dziennikpolski24.pl/diana-damrau-kocha-podroze/ar/12031931
https://dziennikpolski24.pl/diana-damrau-kocha-podroze/ar/12031931
Komentarze
Prześlij komentarz